Ktoś pomyśli, że to wariactwo, ale, po chwili namysłu to ma sens przecież. Medycyna ludowa i tradycyjna dysponują wieloma środkami spożywczymi, które wspomagają organizm i ułatwiają obronę przed zakażeniami.
Co zawsze stosowano na przeziębienia? Herbata z cytryną i z sokiem z malin, gorący rosół, chleb z miodem, czosnkiem, cebulą. Do tego fizykoterapia, czyli gorąca kąpiel, wymoczenie nóg w ciepłej wodzie z solą i bańki, a na koniec do łóżka, by się wypocić. Brzmi znajomo, prawda? Kiedyś przecież nie sprawdzano wirusom PESELa, tylko próbowano się leczyć już.
W opisach powikłań w zakażeniu wirusem przewijają się zaburzenia w krzepnięciu krwi i związane z tym zakrzepy i martwice. W wielu produktach żywnościowych mamy antocyjany – ciemnoniebieskie barwniki, które występują w wielu „czarnych” owocach oraz w czerwonej kapuście (jarmuż botanicznie to też kapusta). Nie będę się zbytnio wymądrzać, wystarczy, jeśli napiszę, że w skrócie, antocyjany stabilizują błony komórkowe, szczególnie drobnych naczyń krwionośnych, dzięki czemu poprawiają ukrwienie narządów i zapobiegają nieprawidłowemu krzepnięciu krwi. Ta właściwość antocyjanów się też bardzo może przydać przy problemach z miażdżycą i innymi problemami naczyniowymi oraz przy cukrzycy.
W spiżarce przeciwwirusowej powinny się znaleźć przetwory z czarnych porzeczek, czarnych jagód (wszelkich dzikich i uprawnych), owoców czarnego bzu i aronii, a czerwoną kapustę można kupić nawet w marketach. Antocyjany są dość odporne na wysokie temperatury, więc takie produkty po prostu należy mieć w kuchni na bieżąco, niezależnie od wieku i aktualnego stanu zdrowia, ewentualnie ograniczyć cukier. Oczywiście, istnieją reklamowane suplementy, ale po co sobie zawracać nimi głowę, jeśli można po prostu nałożyć dżem z aronii na chleb z twarogiem i to wszystko zjeść na śniadanie?
Wszyscy wiedzą, że warzywa i owoce, szczególnie surowe zawierają witaminę C, która ma mnóstwo własności, a między innymi wzmacnia organizm i stabilizuje błony komórkowe (znów to samo!). Wykonywano badania nad owocami dzikiej róży, które stanie świeżym, w październiku są wspaniałym źródłem witaminy C, później, szczególnie po przymrozkach, ilość tej witaminy się zmniejsza. Miłośnicy przetworów twierdzą, że po przymrozkach owoce dzikiej róży są słodsze, naukowcy twierdzą, że mróz rozkłada kwasy organiczne do cukrów. Tak samo działa zamrażanie owoców – ilość witaminy C się zmniejsza, czasem nawet formalnie do zera. Naukowcy twierdzą, że zamrożenie nie blokuje enzymu rozkładającego witaminę C – askorbinazy. Okazuje się, że krótka pasteryzacja daje w efekcie wartościowszy pod względem witamin wyrób, niż zamrażanie. Ale, nawet mimo formalnego braku witaminy C takie owoce nadal mają działanie takie, jakby tą witaminę C miały i jak na razie nie bardzo wiadomo dlaczego.
Wracając do spiżarni: nie ważne, czy mrożone, czy świeże, czy wekowane: przetwory z dzikich lub uprawnych (w rozsądnych warunkach) owoców i warzyw warto mieć na podorędziu i je jeść.
Co myśleć o cytrusach? Z opisów, to bomby witaminowe, w skórkach są wręcz cuda, ale, jak się pomyśli o ilości środków zabezpieczających te, co docierają do nas, to trochę się odechciewa. Osobiście radzę zachować zdrowy rozsądek – kupić, obrać i zjeść ile się chce. Muszę stwierdzić, że mnie czasem w zębach trzeszczy, jak widzę, że w knajpach sok z pomarańczy wyciskają z całych, nieobranych owoców. Mam nadzieję, że przynajmniej jednak zostały wyszorowane w ciepłej wodzie z płynem do mycia naczyń i wypłukane, by jednak sok nie został dodatkowo zakonserwowany jakimiś środkami -bójczymi ze skórki.
Kiszonki i kwaśny nabiał utrzymują nam w dobrym stanie naszą symbiotyczną florę bakteryjną w jelitach, a szczególnie w jelicie grubym. Wiem, że istnieją ludzie oskarżający mleko o znaczną część nieszczęść tego świata, ale ja jestem mlekopijna i mam poglądy mlekopijne. Mleko do picia kupuję na rynku, od rolnika, mleko ze sklepu używam najwyżej do naleśników czy innych placków. Ale nawet najbardziej zaciekli antymleczni wojownicy mogą sobie ukisić ogórki lub inne warzywa dla zdrowia.
Wracając do naszych bakterii jelitowych – one nam syntetyzują niektóre witaminy, umożliwiają wchłanianie innych, chronią kosmki jelitowe przed urazami oraz są częścią systemu regulującego nasze reakcje odpornościowe. Niektórzy naukowcy twierdzą, że 3/4 regulacji intensywności reakcji odpornościowych zależy od stanu jelit i bakterii jelitowych. Prawdopodobnie nieciekawy stan jelit jest odpowiedzialny za wiele chorób „autoagresywnych”, kiedy układ odpornościowy już zapomniał, że czas przestać walczyć i nadal walczy, mimo, że przeciwnika już dawno nie ma.
Ale, co to ma wspólnego z zakażeniami wirusowymi? Prawidłowo działający układ odpornościowy powinien przeciwnika zlokalizować, ubić go, może nawet razem z zakażoną komórką za pomocą wywołania stanu zapalnego, co spowoduje niestety straty w organiźmie nosiciela. Kiedy już nie ma z czym walczyć, bo mikroby zostały zamienione na pojedyncze aminokwasy, to układ odpornościowy powinien posprzątać i zregenerować pobojowisko i się uspokoić. Opisy epidemii grypy „hiszpanki” z lat 1918-1920, czy nowszych ptasich czy świńskich gryp zawierają historie zupełnie zdrowych, młodych osób, które nagle zachorowały i umierały. Teoretycznie, normalnie umierać powinny osoby słabe i już przedtem chore, a nie silne i zdrowe. Pojawiła się teoria „burzy cytokin”, czyli, że układ odpornościowy tak się rozochocił walką, że w ramach działań ubocznych zabił swojego właściciela. Szczególnie epidemia „hiszpanki” miała właśnie taką, nietypową statystykę demograficzną umieralności. Osobiście uważam, że w warunkach wojennych lub tuż powojennych nawet zdrowi ludzie byli bardzo osłabieni, szczególnie skoszarowane wojsko, ale jednak tamta statystyka była bardzo nienormalna, nawet, jak na wojnę.
W opisach historii osób chorych na „naszego” koronawirusa pojawia się też podejrzenie, że to zjawisko też czasem może występować. Opisywano ileś przypadków osób dość młodych, zdrowych, które jednak zachorowały na tyle ciężko, że nawet lądowały pod respiratorem.
Podsumowując: kiszone ogórki lub kwaśne mleko czy świeży twaróg powinny być normalnym składnikiem naszego pożywienia. Przy okazji ułatwią jedzenie na przykład super zdrowego czosnku czy cebuli i ułatwią ich strawienie. Osobiście uważam, że czosnek można w miarę bezkarnie i bezboleśnie jeść zagryzając świeżym twarogiem lub popijając kwaśnym mlekiem. Czosnkiem zjadanym na żywca bez zagryzienia czymkolwiek łagodzącym, na dłuższą metę można się zaprawić nie gorzej, niż fabrycznym antybiotykiem. No, chyba, że to będzie jakiś nowoczesny mutant pozbawiony „jadu”, ale chyba też i bez wielkich własności medycznych.
Czosnek i cebula mają jeszcze inną ważną cechę: upłynniają krew, bez zaburzania krzepnięcia w kontakcie z powietrzem, na przykład przy skaleczeniach. Osobom z miażdżycą, a nawet z wstawionymi stentami zaleca się spożywania czosnku i cebuli, na ile wątroba pozwoli. Myślę, że one by też pomogły uniknąć zaburzeń krzepliwości krwi w przypadku zakażenia „naszym” koronawirusem, a przy okazji pomogłyby zmniejszyć niebezpieczeństwo nadkażeń bakteryjnych.
A tak na prawdę, czy to ważne, czy wirus, czy bakteria? W warunkach domowych przecież chodzi o zdrowie, a nie o dokładną identyfikacje jakiegoś mikroba. Czosnek i cebula się zawsze przydadzą, z powodu i bez powodu.